Biblioteka i Czerwone Jabłuszko

Miasteczkowa biblioteka okazała się bardzo ciekawym miejscem, w którym można spędzić wiele czasu nie nudząc się w cale. Malutkie miasteczko mające taką bibliotekę, że nasze miejskie nie da się porównać, nie mam tu na myśli ilości księgozbiorów.

 

Po wejściu do budynku zaraz za zabezpieczającymi bramkami znajduje się coś w stylu recepcji, gdzie można oddać i wypożyczyć książki i nie tylko, a także można zasięgnąć wszelakich informacji. Dolne piętro biblioteki jest dla dorosłych, a górne piętro dla dzieci. Moimi przewodnikami po bibliotece była sześcioletnia dziewczynka i trzyletni chłopczyk, tak więc zaczęliśmy od piętra dla dzieciaków. Regały pełne książek, kaset video, płyt dvd i około 20 stanowisk z nowoczesnymi komputerkami oczywiście z internetem. Każdy może sobie wejść do biblioteki i skorzystać z internetu, nawet wtedy jeśli nie jest mieszkańcem danego miasteczka. Zupełnie mi to nie potrzebne, internet mam kilka metrów od łóżka, ale to bardzo fajne rozwiązanie i świetny pomysł na łatwy dostęp do internetu dla ludzi, którzy nie mogą mieć własnego. Musicie sobie też wyobrazić, że na te dwadzieścia stanowisk było tylko jedno zajęte, pomimo tego, że są jeszcze wakacje i że była już godzina czwarta po południu. Gdy zeszłam piętro niżej zdziwiłam się jeszcze bardziej, bo oprócz książek w różnych kategoriach i w różnych językach pojawiły się półki, gdzie były do wypożyczenia płytki z muzyką. Biblioteka gdzie można wypożyczyć dobry film, płytę z muzyką, książkę i gazetę z zeszłego tygodnia lub miesiąca. Ciekawe, a gdy w jednym z rogów pomieszczenia zobaczyłam wygodne krzesła, doszłam do wniosku, że się stamtąd tak szybko nie ruszę. Każdy z nas wziął coś do czytania, oglądania i usiedliśmy wygodnie. Tak spędziłam w bibliotece trzy godziny i wyszłam bardzo zadowolona. Wtedy sobie przypomniałam moją bibliotekę dzielnicową do której nigdy nie chodzę, bo nie ma tam nic co bym chciała wypożyczyć, nie ma komputerów, a w czytelni prasy są dziwne tytuły gazet, które nic mi nie mówią. Tak wiem, tu jest Ameryka.

Tego samego dnia wieczorem wybraliśmy się (sąsiedzi, ja i Włodek) do czeskiej restauracji. Dla większości z nas miała być to nowość. Po dojechaniu na miejsce okazało się, że jest zamknięta z powodu urlopu. Czy to nie dziwne? Ktoś zamyka restauracje, bo jedzie na wakacje. W aucie między czwórką dorosłych ludzi rozpoczęła się dyskusja nad wyborem innej restauracji. Wiele do gadania nie miałam, bo przecież zupełnie się na tym nie znam i nie wiem, gdzie byliśmy i co jest w pobliżu. Padały różne nazwy i różne rodzaje kuchni, aż w końcu zdecydowali, że jedziemy do polskiej. Skrzywiłam się, bo przecież jak to dla mnie atrakcja. Trudno, mogłam przynajmniej sprawdzić jak się gotuje w Ameryce po polsku. Gdy weszliśmy do Czerwonego Jabłuszka usłyszałam polski i wystrój także przypominał ojczyznę. Po kilku minut zorientowałam się, że to nie jest restauracja a bufet. Wyobrażacie sobie płacisz dziewięć dolarów i możesz jeść ile tylko dusza zapragnie. Poszliśmy więc na pierwszą rundę a później na kolejną i kolejną. Wszystko było przepyszne. Po obiadku czekał na nas deser też pod różnymi postaciami - owoce, ciasta, lody co tylko sobie zapragniesz. Po pewnym czasie wszyscy byliśmy tacy pełni, że z miejsca ruszyć się nie mogliśmy. Człowiek jest taki głupi i w takich sytuacjach najada się bez ograniczenia. Wszyscy jednogłośnie powiedzieliśmy, że nigdy więcej tam nie pójdziemy, bo nie jest to zdrowe. Nie cierpiałam z powodu obżarstwa, ale moi współtowarzysze owszem.

c.d.n.