Bardzo Długi Weekend

Ostatnie trzy dni były bardzo intensywne. Wszystko chciałabym wam opisać. Zobaczymy, czy mi się uda. Zacznę od początku, czyli od piątku. Większość dnia spędziłam z kolegą z uczelni szukając muzeum nauki, a później zwiedzając go. Spotkaliśmy się wczesnym rankiem, o 9.30 na stacji kolejki miejskiej. Pociąg się wlókł, bo trasa jest remontowana. Czas jednak szybko płynął, bo towarzyszyła nam ciągła rozmowa.

Tą trasą jechałam drugi raz, zupełnie się nie orientowałam gdzie jestem i dokąd jadę. Na szczęście mój współtowarzysz drogi był lepiej poinformowany niż ja. Z koloru niebieskiego zmieniliśmy kolejkę na linie kolor czerwonego, która miała nas zawieść w okolice muzeum. Owszem po kolejnych kilkunastu minutach znaleźliśmy się przy 57 ulicy, ale co z tego jak daleko od miejsca, w którym chcieliśmy być. Wiedzieliśmy, że muzeum jest tuż przy jeziorze więc do niego próbowaliśmy dotrzeć. Na mapie wydawało się to tak blisko w rzeczywistości było inaczej. Znaleźliśmy się w murzyńskiej dzielnicy. Trochę nas strach obleciał, bo dookoła nie było białych. Trzymaliśmy się jednak głównej ulicy. Gdzie jeździło dużo samochodów, myśląc, że tu jesteśmy bezpieczni. Może to tylko plotki, że w takich dzielnicach jest niebezpiecznie, ale woleliśmy nie ryzykować. Po kilkunastu minutach spaceru znaleźliśmy się w parku. Spacer w tedy stał się przyjemniejszy, tylko ciągle po głowie chodziła myśl, czy dobrze idziemy. Kobiecy instynkt wygrał nad męskim i to ja wybrałam drogę po wyjściu z parku. Weszliśmy w kampus uniwersytecki. Same budynki uniwersytetu Chicago, plus miłe kawiarnie, mieszkania i co najważniejsze księgarnie. Nie mogliśmy się powstrzymać i weszliśmy do jednej. Mnie interesowały dwa działu książki kucharskie i judaika. Oba te działy były ogromne. Pierwszy raz odkąd jestem w Ameryce ucieszyłam się, że nie znam dobrze angielskiego. Jak bym znała to chyba bym przepuściła tam wszystkie pieniądze. Tak to ponarzekałam na wysokie ceny, oglądnęłam to co mnie interesowało i wyszłam. Nie uszliśmy wiele, a tu na naszych oczach pojawił sie sklep z używanymi książkami. Oczywiście nie potrafiliśmy sobie odmówić tej przyjemności by tam wejść. To dopiero był raj dla moli książkowych. Ponownie spytaliśmy o interesujące nas działy. Młody przystojny mężczyzna wskazał nam drogę między regałami. Własnym oczom nie mogłam uwierzyć. Setki książek związanych z judaizmem, hebrajskim lub Izraelem. Mój towarzysz wybrał sobie jedną i ja też. Zanim jednak do tego doszło, to oglądaliśmy ich kilkadziesiąt siedząc na podłodze i ciągle się zachwycając. Po zapłaceniu kilku dolarów wyszliśmy, powtarzając musimy znaleźć muzeum, najwyższy na to czas. Po kolejnych kilku minutach byliśmy już na miejscu. Musieliśmy obejść cały ogromny gmach muzeum, bo oczywiście nosy nas zawiodły i podeszliśmy nie od tej strony co trzeba. Kolejne pięć godzin spędziliśmy na oglądaniu wystaw. Takiego czegoś jeszcze nie widziałam. Łodzie podwodne, samoloty, pociągi, traktory, sztuczne krowy, symulatory jazdy na nartach, miejsce gdzie wykluwały się malutkie kurczaczki. Po prostu wszystko co tylko sobie wymarzycie, a nawet jeszcze więcej. Można spędzić tam całe dnie i zachwycając sie cudami techniki i nie tylko. Po wyjściu z muzeum postanowiliśmy wrócić do centrum autobusem, który rozpoczynał swoją trasę tuż przed wejściem do gmachu. Po kilku minutach jazdy nad samym brzegiem jeziora znaleźliśmy się w centrum miasta, gdzie powłóczyliśmy się jeszcze trochę w poszukiwaniu kościoła katolickiego. Udało nam się znaleźć nawet dwa tuż obok siebie, na które wcześniej nie udało mi się natknąć. Oba w bardzo ciekawych budynkach i ładne w środku.
Po powrocie do mojej mieścinki, jeszcze na ulicy zaczepił mnie sąsiad i spytał czy jadę z nimi na przyjęcie urodzinowe do ich znajomych. Nie myśląc za wiele, poszłam tylko zostawić kilka rzeczy i już siedziałam u nich w samochodzie. Po drodze zgarnęliśmy jeszcze jedną osobę, w tedy też dowiedziałam się do kogo jedziemy. Poznałam już tych ludzi w kościele, więc nie byli mi całkiem obcy. Okazało się, że mieszkają w dzielnicy dla bogatych ludzi i mają duży dom. Wszystko kazało się prawdą to raczej nie były domy tylko spore rezydencje. Wszystkie piękne i bardzo zadbane. Przed samym wejściem przeszły mnie ciarki po plecach. Przez głowę przeleciała myśl i co ja tu taj robie. Weszliśmy, a w środku znajdowało się już kilka osób. Najbliżsi znajomi solenizantki, której jeszcze nie było, bo to miało być przyjęcie niespodzianka. Zostałam przedstawiona wszystkim jaki gości z Europy i mile przywitana. Przez kilka pierwszych minut czułam sie bardzo skrępowana, chodząc po tych przepięknych salonach. Na szczęście z upływem czasu trema i skrępowanie przeszło. Zaczęłam czuć się swobodnie. Gdy już do tego doszło i zaczęłam rozmawiać z ludźmi dowiedziałam się, że czekamy na 75 letnią właścicielkę jakiejś firmy. Trochę się z dziwiłam, ale gdy ją zobaczyłam to nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Ona ma 75 lat wyglądała na 55. Więcej bym jej nie dała. Piękna, zadbana kobieta. Miała w sobie tyle wdzięku i uroku. Chciałbym się tak prezentować w jej wieku. Życzenia, pyszne jedzenie, śpiewy i granie na żywo i rozpakowywanie prezentów. Reszta mnie ominęła bo wróciłam do domu.