Nowojorska Dżungla

Pierwszego sierpnia bardzo wczesnym rankiem ponownie znalazłam się na lotnisku O'Hare w Chicago. Czy to nie burżujstwo, tyle lotów w ciągu ostatnich dwóch tygodni? Nie wiem czy się z tego cieszyć, czy płakać, bo latanie to nic przyjemnego. Większość czasu prześpię, przynajmniej się staram. Myślę tylko o dwóch rzeczach kiedy będę z powrotem na ziemi i jak by sie tu ułożyć by zasnąć. W USA podczas lotu mam problem dodatkowy, uszy mnie bolą tak bardzo, że na siedzeniu zwijam się z bólu. Czemu tak jest to nie wiem. Jedni mówią, że tu samoloty latają na wyższych wysokościach niż na przykład do Mediolanu, czy Tel Awiwu. Inni, że szybciej traci wysokość. Tak czy siak ból jest duży i będę musiała to jeszcze przeżyć nie raz.

 

Podczas podróży do Nowego Jorku nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego, o czym mogłabym napisać. Może od razu przejdę do nowojorskiej dżungli. Na pewno warto tam pojechać i choć raz w życiu zobaczyć to miasto. Manhattan z daleka wygląda imponująco. Wyspa na której wyrasta dużo wysokich budynków. Dla dziecka z prowincji, tak jak ja, robi to piorunujące wrażenie. Z ust wychodzi tylko dźwięk „łał”. Gdy się jest w środku wyspy, wrażenia są inne. Wszystko jest ogromne, zatłoczone. Do głowy przychodzi pytanie: co ja tutaj robie? Tłum ludzi biegnących w różne strony, masa samochodów stojących w korkach i turyści, którzy z mapami w ręku próbują odnaleźć drogę lub jakiś ważny budynek. Aby zacząć zwiedzanie Nowego Jorku trzeba zapoznać się z mapa metra, bez tego człowiek nigdzie się ruszyć nie może. Lepiej byłoby się poruszać autobusami, bo wtedy przez szyby można byłoby podziwiać krajobraz, ale przez ciągle korki jest to zupełnie nie opłacalne. Utkną na 15 minut między kilkoma przecznicami, gdy się ma do pokonania dwadzieścia. Nigdy się na to nie zdecydowałam.

W pierwszy dzień, ten sam w którym przyleciałam poruszałam się wszędzie samochodem. Cały ten czas spędziłam z moim kolegą. Taka szybka przejażdżka była wskazana. Dzięki temu mogłam się zorientować gdzie co jest i jak wygląda układ miasta. Przy okazji miałam pierwszą przygodę. Mieliśmy małą stłuczkę. Niestety kierowcy nie potrafili się dogadać. Konieczne było wezwanie policji, która niewiele pomogła. Zawsze wydawało mi się, że policja ocenia sytuacje i wyciąga jakieś własne wnioski. Niestety tak nie jest przynajmniej w Nowym Jorku. Spisała tylko zeznania kierowców i świadków. Jeden przedstawił inna historie od drugiego, można by było zadać pytanie czy brali udział w tym samym zdarzeniu, były tak od siebie różne. Ja policji na wiele się nie przydałam, powiedziałam od razu, że nie mówię po angielsku i dali mi spokój. Podałam im tylko moje nazwisko, policjant mocno się zdziwił jak zobaczył tyle liter w dziwnej kombinacji i spytał, co to jest? Dałam mu wizytówkę, by na spokojnie przepisał moje dane. Moje nazwisko jest więc na jakiś nowojorskich policyjnych papierach. Mam nadzieje, że to był pierwszy i ostatni raz.

Kolejne dni spędziłam na zwiedzanie miasta we własnym zakresie. Przewodnik w ręku, mapa metra, bez której nigdy się nie ruszałam i na Manhattan. Raz górna część miasta, raz dolna, raz zachodnia część, raz wschodnia. Z pewnością nie zwiedziałam nawet jednej dziesiątej tego co można zobaczyć w Nowym Jorku, ale za to wszystko to co chciałam widziałam. Udało mi się zrealizować plan, chociaż jeden dzień spędziłam prawie cały w łóżku. Dlaczego? Jest coś co mnie tu wyniszcza, wykańcza. Może się domyślacie co? To klimatyzacja. Gdy na zewnątrz jest 35 stopni, a odczuwa się jeszcze gorzej ze względu na wilgotność, wszyscy i wszędzie włączają klimatyzacje. Chodziłam w upale, lał się ze mnie pot, ale to mi nie przeszkadzało. Przecież wiecie, że lubię ciepło, a nawet gorąc mi nie przeszkadza. Taka spocona wchodziłam do metra, gdzie na stacjach jest jak w saunie. Może trudno sobie to wyobrazić, ale nie ma tam wentylacji, klimatyzacji, czegokolwiek. Przez kilka minut czekając na metro człowiek jest już tak mokry, jak by wyszedł spod prysznica i w tedy wchodzi do lodowatego wagonu metra. Pierwsze uczucie jest o jak dobrze, chłód. Drugie przychodzące po kilku minutach jest, o jak zimno i dlaczego tak wiele z każdej strony. Do tego klimatyzacja w muzeach, sklepach i domu, wszystko to spowodowało, że się rozchorowałam. Może to za mocne słowo, przeziębiłam się. Katar, ból gardła i kiepskie samopoczucie doprowadziło, że jeden dzień do popołudnia spędziłam w łóżku oglądając filmy o holokauście. Czas ten nie był zmarnowany.

O doskonale przygotowanych muzeach i wystawach nie będę wam pisać. Musicie sobie tylko wyobrazić, że wszystko jest zrobione na światowym poziomie. Na pewno warto wydać 10-15 dolarów by zobaczyć np. muzeum Przyrody, czy muzeum Sztuki. Jeśli ktoś będzie zainteresowany zorientowaniem się co w Nowym Jorku można zobaczyć, po powrocie pożyczę przewodnik i coś jeszcze opowiem.

Nie wiem czy czujecie niedosyt, ale przejdę już do powrotu do Chicago. Czemu? Tym razem lot i cała odprawa na lotnisku była jedną wielką przygodą, od wejścia na teren lotniska, aż do lądowania. Kolega podrzucił mnie na lotnisko. Wyjechaliśmy wcześniej z domu, na dwie godziny przed wylotem, bo baliśmy się korków na drogach. Była godzina 17. Okazało się, że lotnisko jest na prawdę blisko domu i tak po kilkunastu minutach znalazłam się na lotnisku. Serdecznie podziękowałam za gościnę i za podwiezienie, ale w głowie miałam już myśl, że mam dużo czasu i czeka mnie czekanie. Jak tylko przekroczyłam drzwi terminalu podszedł do mnie jakiś pracownik i kazał pokazać bilet. Później wypytał się o kilka rzeczy i wskazał jakąś maszynę, dzięki której miałam oznaczyć swój bagaż. Podeszłam do tego urządzenia, ale było ono przeznaczone tylko dla pasażerów, którzy biorą wszystko ze sobą do samolotu. Jak tylko pan odwrócił głowę, uciekłam do najbliższej kolejki, gdzie stali ludzi do tradycyjnej odprawy bagażowej. Tak, kolejka była ogromna, trochę mnie to zmartwiło i zaczęłam się rozglądać za czymś co może rozwiązało by mój problem. Opuściłam kolejkę i podeszłam do starszej pani, która wyglądała na sympatyczną. Pokazałam jej bilet i spytałam się co mam zrobić. Ona na to, że musze iść do kolejnej maszyny, na co ja powiedziałam, o nie, ja chce nadać bagaż, a nie brać go ze sobą do samolotu. Po czym ona jeszcze w szybkim tempie wymamrotała trzy zdania, z których niewiele zrozumiałam i stanowczym ruchem ręki wskazała mi automat. Podeszłam więc do maszyny i zrobiłam krok po kroku, jak było opisane na instrukcji. Niewiele się dowiedziałam i nic maszyna mi nie wydrukowała. Wyświetliła tylko wszystkie moje dane, które były na bilecie. Rozczarowana, popatrzyłam co robią inni. Po chwili jakaś pani zawołała mnie do stanowiska i starą metoda załatwiłam wszystko. Po co więc te komputery? Cała reszta obowiązków lotniskowych odbyła się w ciszy i spokoju. Gdy doszłam do swojej bramki, skąd miałam wsiadać do samolotu zobaczyłam, że wcześniejszy lot też do Chicago, jest odwołany. Zupełnie się tym nie przejmując siadłam i zaczęłam czytać gazetę, czekają na mój samolot. Gdy zbliżał sie czas mojego wsiadania do samolotu zobaczyłam, że zmienili mi bramkę i zamiast wsiadać z D8, musiałam podejść do D6. Z uśmiechem na twarzy przeszłam te kilka metrów i zobaczyłam, że mój lot jest opóźniony o godzinę. Za godzinę dowiedziałam się, że jest opóźniony jeszcze o czterdzieści minut. Gdy wsiedliśmy do samolotu i ruszyliśmy z miejsca, pilot powiedział, że nadal nie możemy wystartować, ze względu na złą pogodę w Chicago i tak sobie siedzieliśmy w samolocie na środku płyty lotniskowej przez kolejne trzydzieści minut, po czym wystartowaliśmy. Oczywiście byłam trochę przestraszona, ale też zmęczona, dlatego po kilku minutach kręcenia się w fotelu zasnęłam. Po dwóch godzinach obudziła mnie stewardesa, prosząc bym się przygotowała do lądowania. Otworzyłam oczy i zobaczyłam przez okno szalejące błyskawice. Na szczęście daleko od nas, ale widok był przerażający. Kolejnym komunikatem była wiadomość, że czekamy na pozwolenia na wylądowanie i to potrwa kilkanaście minut. I przez to krążyliśmy sobie nad miastem, aż po 10 minutach zaczęliśmy lądować. Nawet nie wiecie jaka byłam szczęśliwa, gdy koła dotknęły ziemi.

c.d.n.