Pierwsze wrażenia

31.07.2007.

Aby opisać wam dni od przylotu do USA do dnia dzisiejszego, musiałabym napisać książkę. Działo się tak wiele fascynujących rzeczy, o których mogłabym pisać godzinami. Nie ma na to czasu i sił.

 

Mieszkam w miasteczku Elmwood Park. Położone jest ono na północny zachód od Chicago. Granicą między Chicago a Elmwood Park jest ulica Harlem, osiem ulic od domu, w którym mieszkam. Takich miasteczek jak Elmwood Park w okolicy Chicago jest pełno.

W Elmwood Park jest wszystko co potrzebne do życia. Kilka kroków od miejsca w którym mieszkam jest dom pogrzebowy, biblioteka, straż pożarna, policja, ośrodek sportowy z basenem. Jest tu także szkoła podstawowa, średnia, przedszkole i cztery kościoły różnych wyznań. Oczywiście jak to w Ameryce bywa, wszędzie pełno sklepów i restauracji z niezdrowym jedzeniem.

Przed sobą mam kilka statystyk. W 2000 roku w Elmwood Park mieszkało 25 405 osób. Średnią wieku była 38,6 lat. 25% populacji było w wieku szkolnym, a 21% w wieku powyżej 60 lat. Przeciętna rodzina składała się z 3,2 osób.

Dzień przylotu z Polski był najdłuższym dniem w moim życiu. W Warszawie wstałam o 5 a tu poszłam spać o 21. Różnica czasu spowodowała, że byłam na nogach 22 godziny i dopiero w godzinie 21 zaszło słońce. Krysia i Włodek nie pozwolili mi zasnąć i zabawiali jak tylko najdłużej się dało. Jak by mnie zostawili chociaż na chwile samą zasnęłabym wszędzie na stojąco, siedząco lub leżąco - nie czułabym wielkiej różnicy. Udało się przetrwać i to spowodowało, że zmiana czasu o tyle godzin nie była dla mnie problemem. Ktoś mógłby powiedzieć, że jest bo przecież ciągle chodzę śpiąca i przeliczam godziny na polskie. Każdy was wie, że jestem strasznym śpiochem i to dla mnie normalne, spać i ziewać kiedy się tylko da.

Pierwsza noc w USA była długa i bardzo przyjemna. Spałam jak zabita i nic, ani nikt nie był mnie wstanie wyrwać ze snu. Ranek był równie uroczy. Śniadanko czekało już na mnie w kuchni i towarzysz jedzenia też. Ciągle słyszałam słowa, a może jeszcze to, a może to. Czy już się najadłaś, a może dokroić Ci tego lub tamtego. To było całkiem milutkie.

Wieczorem w miłym towarzystwie siostrzeńca Krysi pojechałam na samochodowy spacer po Chicago. Nocą to miasto wygląda bardzo przyjemnie. Na ulicach przez cały dzień i także wieczorem jest tłoczno od ludzi i samochodów. Myślałam, że chociaż ruch samochodowy zamiera wieczorkiem, ale myliłam się. Gdzie Ci ludzie jeżdżą o takiej godzinie? Przez otwarty szyberdach, w samochodzie prosto z salonu, z normalną skrzynią biegów, co tu się rzadko zdarza, pokonywaliśmy kolejne ulice, mijając ciekawe budynki i ludzi. Pierwsze moja reakcja na to co widziałam było głośne ŁAŁ. To co kiedyś oglądałam na amerykańskich filmach stało się rzeczywistością. Wszystko było na wyciągnięcie ręki tuż obok. Tomek, mój przewodnik i właściciel pojazdu, dokładnie opowiadał co gdzie jest, gdzie zaczyna się i kończy jakaś dzielnica, kto w niej mieszka i dlaczego. Przy okazji mówił o realiach życia w Chicago, o strukturze ludności itd. Jako młody człowiek urodzony w USA jest obiektywny i wszystko widzi w stonowanych kolorach. Podczas naszej przejażdżki zupełnie nie celowo zniechęcił mnie do tego kraju. Pod koniec powiedziałam mu o tym i biedny doszedł do wniosku, że to nie tak miało być. Opamiętał się w tedy i oprócz tych złych rzeczy zaczął mówić też te pozytywne.

Co najbardziej mnie zaskoczyło. Jedzie się jedną ulica i po jeden jej stronie zaczyna się „murzynowo”, stare budynki, wybite szyby, widać ślady pożarów. Ogólnie brud, smród i nie wolno głębiej wjeżdżać w taką dzielnicę. Po drugiej stronie ulicy zaczyna się już dzielnica nowych pięknych domów. Czy wiedzieliście, że ludność w takich gettach murzyńskich nie musi płacić za mieszkania, prąd itd. To zapłata za lata niewolnictwa.

Meksykanie. To największy problem dzisiejszej Ameryki. Na ulicach słyszy się hiszpański. Wszyscy, który się uczą tego języka robią dobrze. Legalni, nielegalni (tych jest zdecydowanie więcej) tworzą najbardziej liczną grupę mniejszościową, która za kilka lat jak dobrze pójdzie stanie się grupą większościową. Rozmnażają się tak szybko, że nikt nie jest wstanie tego ogarnąć, ani ich dogonić. Przeciętna 20 latka powinna już mieć dwójkę, albo trójkę dzieci. Nie wiem jakie są dokładne statystyki, ale mówi się o tym, że każdy Meksyk powinien mieć chociaż piątkę, szóstkę rodzeństwa. Najgorsze jest to, że większość z nich nie uczy się angielskiego i wymagają od całej reszty by to oni mówili po hiszpańsku. Na przykład gdy Meksykanka znajdzie się w szpitalu i ktoś się z nią dogadać nie może, to krzyczy i domaga się tłumacza. Zazwyczaj taki się znajduje i problem rozwiązuje się bardzo szybko.

Problem braku znajomości angielskiego nie dotyczy tylko mniejszości meksykańskiej. Także inne narodowości mają z tym problem. Najlepszym przykładem są Polacy. Jest ich tu tysiące niemówiących po angielsku.

cdn.