W drodze za ocean

27.07.2007.

Po wielu długich tygodniach wyczekiwania na wymarzone wakacje, udało się 25 lipca 2007 roku o 5.20 wyruszyłam w drogę na lotnisko. Moja droga siostra ze swoim wspaniałym małżonkiem byli tak dobroduszni, że samochodem odwieźli mnie na lotnisko. Byłam bardzo zmęczona, ale moim towarzyszom drogi dopisywały świetne humory. Żartowali, opowiadali śmieszne historyjki, wspominając coś co im sie przypomniało. Ja za to z bolącymi oczami i poczuciem zmęczenia powtarzałam, że współczuje ludziom, którzy muszą tak wcześniej wstawać do pracy.

 

Przed lotniskiem pożegnałam się z Tomkiem. Wyciągnęłam z bagażnika moją wielką walizkę i z Asią ruszyłyśmy do hali wylotów. Na monitorach sprawdziłyśmy do których stanowisk mamy się udać. Na lotnisku było pełno ludzi, a kolejki zawijały się raz w prawo, raz w lewo, tworząc długie węże chętnych do podniebnych wrażeń. Grzecznie stanęłyśmy na końcu jednej kolejki i żółwim tempem przesuwałyśmy się do przodu. Jak to w takich sytuacjach bywa, nie którym ludziom puszczają nerwy. I tym razem nie odbyło się bez takiego przypadku. Jednemu Panu mocno podskoczyło ciśnienie, gdy inny Pan podszedł i spytał się czy może wejść przed niego, bo za 20 minut odlatuje mu samolot. Pan się na to nie zgodził, odpowiadając krótko: A co mnie to obchodzi!!! Z Asią wywróciłyśmy oczami i szybko powiedziałyśmy, że może być przed nami. Czując motylki w brzuchu podeszłam do jednego stanowiska z moim wydrukiem potwierdzającym kupno biletu. Nigdy wcześniej nie leciałam z elektronicznym biletem, więc po głowie chodziły mi myśli, a co będzie jak nie będzie mnie pani miała w komputerze. Czy może się okazać, że nie polecę? Nie nie mogło się tak okazać, już po dwóch minutach dostałam karty pokładowe i byłam bardzo szczęśliwa. Pani tylko mocno się skrzywiła, gdy zobaczyła, że mój bagaż waży 27 kg. Usłyszałam

- Czy pani nie wie, że można mieć tylko 23 kg.
- Ale przecież ja lecę do USA.
- “No i co z tego. W jednej walizce można mieć tylko 23 kg. Jeśli pani chciała wziąć więcej to proszę bardzo ale w dwóch walizkach”.

Zastanowiłam się szybko, czy to ma jakiś sens, z uśmiechem na twarzy powiedziałam, że nie wiedziałam i że jeśli tylko chce, to mogę coś wyjąć i przenieś do podręcznego, którego nie miałam prawie wcale. Usłyszałam, że ona mi zrobi tą łaskę i przyjmie taki jaki jest, ale musze pamiętać na przyszłość jakie są zasady. Po nadaniu bagażu i odebraniu kart pokładowych udałyśmy się z Asią do kawiarni. Dobra siostrzyczka kupiła mi czekoladę na gorąco, a sama zamówiła sobie herbatę. Podczas rozmowy zorientowałam się, że przy moich kluczach do domu, które mam ze sobą jest jedyny klucz od skrzynki pocztowej. Ciekawe jak by ona wyglądała po miesiącu nie wyciągania z niej listów? Klucze zostawiłam w Polsce, a co dalej to nie wiem.

Po wejściu do samolotu zajęłam swoje magiczne miejsce przy oknie. Zawsze takie wybieram nie ze względu na widoki, ale wygodę w spaniu. Można się przecież oprzeć o okno. Gdy startowaliśmy z nieba zaczął padać deszcz. Odebrałam to symbolicznie, myśląc Polska żegna mnie łzami. Na horyzoncie był bardzo ciemne chmury i serce zaczęło mi szybciej bić, byle to nie była burza, w którą wlecimy. Na szczęście samolot skierował się w drugą stronę. Tym razem widoków nie było, bo nad całym krajem kłębiły się chmurzyska. Rozjaśniło się nad Berlinem. Usłyszeliśmy w tedy, że po prawej stronie widzimy w dole stolicę Niemiec. Siedziałam po lewej, nic nie wiedziałam.

Po wylądowaniu w Amsterdamie, w którym było zaledwie 17 stopni, z wielkim spokojem zaczęłam szukać drogi, która umożliwiła by mi przesiadkę. Po kilku minutach ktoś złapał mnie za rękę piękną polszczyzną pytając:

- Dokąd lecisz?
- Do Chicago.
- O ja też. Czy możesz mi pomóc? - zapytała młoda niewiasta.
- A czemu nie, ale w czym masz problem?

Odpowiedziała, że leci pierwszy raz samolotem i do tego nie umie ani słowa po angielsku. Czy mogłam ją tak tam zostawić? No przecież nie. Po szybkim zorientowaniu się gdzie mamy iść, ruszyłyśmy w daleką drogę przez lotnisko. Okazało się, że musimy dojść z jednego krańca, na drugi. Szłyśmy i szłyśmy, chyba przez 15 minut. Na miejscu okazało się, że już tam będą nas przepytywać Amerykanie. Zaskoczona, ale odważnym krokiem udałam się do jednego z Panów, koleżankę zgarnął ktoś inny. Zaczął się szereg pytań, a czemu, a po co, a z kim, a kto, a dlaczego, a ile, a jak itd.? Udało mi się z nim porozumieć, po skończeniu naszej konwersacji, zapytał czy mogę pomóc tej dziewczynie, bo ona nie umie ani słowa. Cóż miałam zrobić zgodziłam się i pierwszy raz w życiu, ze swoją słabą znajomością języka stałam się tłumaczem na żywo. Po długich rozmowach, przeszłyśmy kolejne etapy odprawy i zasiadłyśmy w samolocie. Pomimo, że pani zmieniła nam miejsca, bo początkowa ja miałam siedzieć na początku samolotu, a ona na końcu, to i tak nie siedziałyśmy tuż obok siebie. Dzielił nas jeden rząd i szerokość samolotu. Gdy znalazłam swoje miejsce i zobaczyłam, że obok mnie siedzi całkiem przystojny młody chłopak, nie byłam przekonana, czy prośba o zamianę miejsc będzie słusznym rozwiązaniem. Czemu miałabym rezygnować z siedzenia koło młodego mężczyzny na rzecz siedzenia obok 20 letniej Polki. Po kilku minutach, gdy widziałam oczy nowo poznanej koleżanki mówiące: “proszę, ja chce siedzieć koło ciebie”, miłym głosem zapytałam, czy możesz zamienić się miejscami. Młody chłopak odpowiedział, że nie ma problemu, jedzie sam i obojętne mu gdzie będzie siedział. Jeszcze przed startem zrobiliśmy zamianę.

Ktoś z was życzył mi przed wyjazdem młodych, przystojnych stewardów. Cześć mojego samolotu na 240 osób obsługiwali sami panowie. Niestety średnia wieku była wysoka, nic im nie dodając to chyba gdzieś koło 45 lat. Tylko jeden z nich wyglądał na zdecydowanie mniej i przy tym był z niego żartowniś. Jedzenie było smaczne, już po pierwszej godzinie lotu mój brzuszek był pełny po zjedzeniu pasty, sałatki i kubka lodów waniliowych...niam. Po posiłku nie ruszając się z miejsca udałam się na sjestę i tak przespałam większość podróży budząc się na jedzenie, na krótkie konwersacje lub sprawdzając gdzie jesteśmy. Po siedmiu godzinach lotu, kazano nam się przygotowywać do lądowania, rozdając równocześnie karty pobytu i wizowe. Czy oni nie mogli by w nich zadać pytań w prostszej formie? Było by w tedy wszystkim zdecydowanie lżej. Dopiero po wylądowaniu zorientowałam się, że jesteśmy godzinę wcześniej. Nie było zachodnich wiatrów, co czasami się zdarza i szybciej dotarliśmy do celu. Idąc za tłumem dotarłam do bramek, w których się dostaje wizę. Tam czekała na nas długa kolejka, która przesuwała się w szybkim tempie. Gdy podeszłam do stanowiska pani zaczęła zadawać pytania i po chwili okazało się, że ma źle wypełnione formularze, bo dostałam inne niż powinnam mieć. Odeszłam na bok i nadrobiłam zaległości. W tym samym czasie do stanowiska podeszła dwójka ludzi z Polski i szybko się okazało, że nie umieją po angielsku ani słowa. Pani z okienka grubym doniosłym głosem krzyknęła do mnie, czy mogę podejść i posłużyć za tłumacza. Z uśmiechem na twarzy zgodziłam się, bo przecież to nie był mój pierwszy raz. Ze stanowiska kilka metrów dalej też rozległ się głos proszący mnie o pomoc. I tak na kilka minut zostałam tłumaczem lotniskowym. Dzięki temu mi już nie zadawano wiele pytań, tylko zrobiono zdjęcia i odciski palców i mogłam ruszyć po bagaż.

Po kilku minutach było już po wszystkim w niewielkim tłumie oczekujących wypatrzyłam Włodka, który nie chciał się początkowo do mnie przyznać. Następnie zadał trudne zadanie wyszukania na dużym parkingu jego samochodu. Udało się i po kilku minutach go znaleźć i ruszyliśmy do Elmwood Park.

cdn.