Prezydent z małżonką

Kto mógł przypuszczać, że wyjazd do Izraela będzie bogaty w tyle ważnych dla mnie przeżyć. Zupełnie niespodziewane było spotkania pierwszego stopnia z głową mojego państwa. Nie chciałabym wchodzić za bardzo w politykę i wiecie, że ostatnio omijam ten temat. Tym razem muszę Was zmartwić i cały ten email będzie poświęcony jednemu z polityków.

 

Pewnego ranka przy śniadaniu siostra przełożona uświadomiła nas, że w przyszłym tygodniu w poniedziałek na obiedzie będzie u nas Pani Prezydentowa. O, pomyślałam milutko, nie zadając sobie sprawy, jak dużo pracy to ze sobą przyniesie. Z drugiej strony to przecież wielce ciekawe nowe doświadczenie. Nieczęsto przecież ma się takiego gościa w domu.

Początkowo podeszłam do tego bardzo ostrożnie, myśląc sobie "człowiek jak człowiek" i czym się tu taj cieszyć? Gdy zbliżał się dzień odwiedzin, emocje rosły. Moja przygoda z parą prezydencką zaczęła się już w niedziele podczas wizyty na cmentarzu katolickim na Syjonie. Całą gromadą z mojego domu wyruszyliśmy na drugą stronę starych murów. Wyszliśmy przed piątą i spacerkiem maszerowałyśmy przez Stare Miasto. Byłyśmy na miejscu po jakiś 20 minutach. Na cmentarzu była już garstka ludzi. Same znajome twarze. Polscy księża, ojcowie i bracia. Wtedy dowiedzieliśmy się, że uroczystość ma się rozpocząć o 18, więc było jeszcze 40 minutek. Po pewnym czasie pojawiły się siostry z Góry Oliwnej z gromadką swoich dzieci z sierocińca. Dookoła nas zrobiło się poruszenie i dzieciaki wprowadziły tam trochę ruchu i radość. Następnie pojawiło się kilku vipów. Taką gromadką 40 osób czekaliśmy cierpliwie na Kaczyńskich. Jak to bywa przy takich okazjach, wszystko się przesunęło w czasie i zamiast rozpocząć o 18 zaczęliśmy o 19.15. Może napisze kilka zdań o cmentarzu. Pochowani są tam między innymi żołnierze, którzy znaleźli się w Izraelu podczas drugiej wojny światowej. Uroczystość zorganizowana była, by odsłonić pamiątkowy pomnik. Gdy czekaliśmy i pojawili się izraelscy ochroniarze, jeden z nich bacznie przyglądał się mi, pani Marysi i siostrze Dami, stałyśmy razem. Miał jakiś trik nerwowy i ciągle mrugał oczami. Podchodził do nas mówiąc cześć i odchodził. Ze śmiechu pękałam. Za którymś razem podszedł i przedstawił się pytając, czy jesteśmy z Polski. Grzecznie odpowiedziałam że tak, a jemu ślicznie zaświeciły się oczy. Pytał więc dalej, a z jakiego miasta jesteście. Z uśmiechem na twarzy powiedziałam, że jestem z Krakowa. Na to on wybuchł wielką radością. Naprawdę jesteś z Krakowa? To miasto jest takie piękne, kocham Kraków. Ciągnął dalej, mówiąc, że Polska jest piękna i on uwielbia tam przebywać. Wymieniał kolejno miasta w których był i chwalił różne zakątki. To było bardzo miłe. Tyle komplementów na raz usłyszeć o swoim miejscu zamieszkania i okolicy. Och ach, w serduszku mi się milutko zrobiło. Z uczuciem głodu i po godzinach oczekiwania w końcu przyjechał samochód z prezydentem. Stałam za pomnikiem jakieś 3 lub cztery metry od niego i robiłam zdjęcia. Nie było to takie łatwe, bo ochroniarze wszystko co najlepsze zasłaniali i wchodzili ciągle w kadr. No cóż, uroczystość szybko się skończyła i czułam wielki niedosyt. Tyle czekania, poświęceń, by postać pięć minut w tłumie ludzi. Na szczęście powrót do domu był krótszy i załapałam się do samochodu z atasze wojskowym. On najładniej wyglądał w tłumie, bo miał na sobie galowy strój. Wieczór w domu był bardzo nerwowy. W kuchni krzątało się już kilka osób próbując przygotować coś na następny dzień. Ja, Monika i siostra Róża zajęłyśmy się w stołówce przestawianiem stołów i szykowaniem wszystkiego do małego przyjęcia. Ranek był jeszcze gorszy, temperatura ciągle rosła, a atmosfera robiła się coraz cięższa. Co się dziwić, dla wszystkich było to wielkie przeżycie. Nie często robi się obiad dla prezydentowej. Po śniadaniu wpadłyśmy w wir pracy, którą wcześniej siostra Róża rozdzieliła. Każdy wiedział jakie jest jego zadanie, więc wykonanie wszystkiego było tylko kwestią czasu. Ja najpierw zabrałam się do sprzątania po śniadaniu, a później za przygotowanie pokoju dla pani Kaczyńskiej. Wszystko musiało lśnić. Następnie wielkie sprzątanie łazienki pod schodami i zamiatanie przed domem. To ostatnie było syzyfową praca, bo po dwóch godzinach na chodnikach ponownie były liście i płatki kwiatów. Nie wyglądało to tak źle, a zresztą kto patrzy po nogi? Po tej brudnej robocie zajęłam się stołówką i rozkładaniem wszystkiego, co tylko się da. W końcu w ten dzień mianowali mnie kelnerką, więc o swoje stanowisko pracy trzeba było zadbać. O 12 byłam tak wykończona, że zastanawiałam się, czy zostało mi jeszcze trochę sił, by latać między stolikami. Poszłam do pokoju na trzy minuty, wyprostowałam nogi, po czym wzięłam długi zimny prysznic. Zarzuciłam swoją czarną elegancką sukienkę i wyglądałam już jak trzeba. Tylko nie wiedzialam, jakie buty do tego ubrać, więc wsunęłam piękne niebieskie klapki w których ganiam po domu i byłam zadowolona. Nie wiem czemu wszyscy się tak na mnie dziwnie patrzyli. Może zazdrościli, że nic mi nie pasuje. Ale co tam, w końcu to nie ja byłam atrakcją dnia. Po 13 do domku zaczęli się schodzić różni ludzi i grzecznie w salonie oczekiwali na prezydentową. O 13.30 podjechała limuzyna i wysiadła Ona. Kilka minut życzliwości, a później zaczął się obiad. Na stołach była już przystawka. Więc goście zajęli się jedzeniem. Później trzeba było zdjąć ją ze stołów i podać rosół. I znowu zwijanie ze stołu i podanie dania głównego. To już była większa gimnastyka. Noszenie tacy z półmiskiem mięsa, z miseczką ziemniaków i z półmiskiem z sałatkami i warzywami, nie było takie proste. Najgorsze było to, że na stołach nie było gdzie tego postawić, bo były one zdecydowanie za małe na tamtejsze potrzeby. Dzięki życzliwości ludzi czasami udawało się postawić, a jeśli nie było tej pomocy, to trzeba było pchać wszystko na siłę. Po obiadku szybkie ściągniecie wszystkiego ze stołów i przyszykowanie na podwieczorek. To kolejny trudny punkt programu, ale zaliczony na piątkę. Bilans dnia: jeden nóż, który upadł mi na podłogę. Cała reszta była bez zarzutu. Zawód już w ręku mam. Czas z prezydentową minął tak szybko, jak czas przygotowań do spotkania z nią. Na koniec zdjęcia i krótkie rozmowy. Okazała się byc bardzo sympatyczną kobietą, miłą, uprzejmą i otwartą. Nikogo nie udawała, była po prostu sobą. Jak tylko wszyscy opuścili nasz dom, to zaczęło się wielkie sprzątanie. Ja na początek wzięłam się za garnki z resztkami. Głód ogarnął całe moje ciało i nie myślałam o niczym innym. Wszyscy wzięli się żwawo do pracy i raz dwa już wszystko się posprzątało. Ja po dwóch godzinach zabrałam się i poszłam na spotkanie z moją "jidysze mame", która przegoniła mnie po sklepach. Gdy wróciłam do domku wieczorkiem, nad wszystkimi wisiała wizja następnego dnia, który musiał być jeszcze lepszy, doskonalszy. Chociaż już wszyscy byli przekonani, że taka wizyta nie jest niczym strasznym, dreszczyk emocji pozostał jeszcze przez kolejne długie godziny. Dla mnie kolejny dzień był lepszy, bo tuż po śniadaniu udałam się do szkoły, więc całe przedpołudnie pracy ominęło mnie. Przyszłam do domku, gdy wszystko już prawie było gotowe. Troszeczkę posiedziałam w kuchni i tam pomogłam. Robiłam to z wielką przyjemnością, bo jak tylko wracam ze szkoły to zawsze głodna jestem. Więc przy "gotowaniu" zawsze można podjeść i taka funkcja pasowała mi jak najbardziej. Obiad we wtorek był trochę później bo wizyta w naszym domu pary prezydenckiej rozpoczęła się o 14-tej. Gdy Kaczyński wszedł do domu, przedstawiono mu zgromadzonych ludzi.

W tym i mnie, ale ojciec, który to robił, zamiast powiedzieć, że jestem studentką judaistyki to powiedział teologii. Prezydent spytał się skąd i co tutaj robie, uścisnął moją dłoń i poszedł dalej. Szybko skoczyli do kaplicy, a po kilku minutach znaleźli się na stołówce. Tym razem już było mniej osób. Przy moim długim stole połowa miejsc była wolna. Gorzej miała Monika, bo przy jej stole był komplet gości. Wcześniejsze przyjęcie było na 50 osób, to z prezydentem już na 35 z tego dziesięć osób to ochrona. A Ci byli najgorsi. Jak zobaczyli dwie młode dziewczyny, to chyba jakieś klapki w tych ich małych głowach się otworzyły i zaczęło się zaczepianie, kretyńskie pytania.

Prawie pękałam ze śmiechu. Może to i lepiej, że oni się tam pojawili, bo dzięki temu moja praca nie była już taka poważna, ale z drugiej strony ciągle mnie rozpraszali. Pomimo to bilans dnia wyszedł lepszy niż poprzedniego, żadnej wpadki. Więc było co świętować. Znowu czas z głową państwa minął bardzo szybko. Wyciągnęłam z tej wizyty wniosek, że on też jest miłym i dobrym człowiekiem. Najgorsze było już po, jak wszyscy sobie poszli, sprzątanie całą parą. Na szczęście ja w miarę szybko się wycofałam z kuchni, bo do drzwi zadzwoniła moja Irlandka, z którą byłam umówiona na spotkanie. Razem z tłumaczem udałyśmy się do Dablina (to moja ulubiona knajpa w Jerozolimie, z nią mam tyle wspaniałych wspomnień). Wybrałam to miejsce, bo wcześniejsze spotkanie było w domu polskim. Śmiałam się, że jak już byłyśmy u mnie w Polsce, to teraz trzeba pójść do niej, do Dablina. Jak już zasiedliśmy w pięknych fotelach i zamówiliśmy irlandzkie piwo, przyznała się, że nie znosi irlandzkiej muzyki. To było całkiem zabawne, bo zarówno ja, jak i tlumacz, lubimy i jak tylko usłyszeliśmy rytmy było nam już o niebo lepiej.

Tak w skrócie minęły trzy dni z parą prezydencką.