Niedziela, dzień wesoły bo nie trzeba iść do szkoły

Dzisiaj jest niedziela, 3-ciego września 2006 r. Pierwsza niedziela w moim życiu, którą musiałam spędzić w szkole. Nowe, miłe i bardzo fascynujące doświadczenie. Czemu musiałam o 8.45 opuścić mury domu i udać się na ulpan? Oto krótka historia dzisiejszego przedpołudnia.

 

Już kilka dni temu na zajęciach z Tami na tablicy pojawił się jakiś dziwny wykres. Początkowo nikt z nas nie rozumiał o co w nim chodzi i po co ona go narysowała. Czy to jakaś nowa zabawa? Nie, to była próba przedstawienia nam jasno i czytelnie, że 3-ciego września musimy przyjść na hebrajski, ale za to 11-tego września w poniedziałek nie będzie zajęć. Do dzisiaj nie do końca rozumiemy czemu tak musiało być, ale większość z nas ze spokojem przyjęła to do wiadomości. Ten weekend będzie krótszy, ale za to następny bardzo długi. Ilona na następny dzień wyjaśniła nam to szybko i zwięźle mówiąc, że ona nie może przyjść nas uczyć 11-tego, ale za to odrobimy to 3-ciego. Początkowo przyjęłam to do swojej świadomości bez większego poruszenia. Jednak dzisiaj, jak po śniadanku uświadomiłam sobie, że nie czeka mnie dzisiaj nic wyjątkowego, przeraziłam się. Co, mam iść do szkoły? A to dlaczego? Niedziele jest dla mnie świętem i chce w ten dzień odpoczywać. Z niezadowoleniem na ustach wzięłam plecak i grzecznie pomaszerowałam do szkoły. Widok Ilony i sześciorga moich kolegów poprawił mi humor i stwierdziłam, że nie jest to wcale takie złe. Zajęcia minęły bardzo szybko, a w ramach podziękowań za to, że się pojawiliśmy wyszliśmy 30 minut wcześniej. Myślę, że szybko się dzisiaj uwinęliśmy z materiałem i to dla tego. Ponieważ do obiadu miałam godzinę, poszłam sobie do mojego ulubionego parku. Na szczęście jest on tuż koło szkoły i tam spędziłam kolejne 30 minut. Rozkoszując się zieloną trawą, która tam miejscami jest i drzewami. Przy okazji mogłam poobserwować ludzi, którzy przechodzili koło mnie i napisałam kilka linijek listu do koleżanki (ciekawe czy kiedyś uda mi się go skończyć). Droga do domu była bardzo męcząca jak sobie pomyślałam, że na tarasie czeka mnie grill i wielka wyżerka. Zrobiło mi się słabo. Najchętniej skręciłabym gdzieś w przeciwnym kierunku niż dom. Niestety, nie mogłam zrobić tej przykrości wszystkim, którzy byli zaangażowani w przygotowanie tego małego party. Resztę tego możecie sobie wyobrazić. Mój brzuch pęka, a za godzinę jest kolacja...ratunku!!! Ostatnio w parku spędzam sporo czasu. To miejsce doskonałej ucieczki, jeśli ma się od czego uciekać. Ostatnio przeżyłam tam nowe bardzo miłe doświadczenie. Poszłam tam z kolegą, siedzieliśmy na ławeczce i milczeliśmy. Nie do końca byłam świadoma dlaczego tak się stało, ale to było bardzo miłe. Nie musiałam być sama, wiedziałam, że ktoś przy mnie jest, ale z drugiej strony jak zawsze mogłam odpoczywać i się relaksować. Za to kilka dni wcześniej jak siedziałam w tym samym miejscu, może trochę o innej porze zobaczyłam, że w parku szykuje się jakaś impreza. Mój Anioł poszedł spytać się cóż to będzie. Jeden człowieczek z ekipy obsługującej powiedział: "jak to co koncert jest dzisiaj o 19-tej". Oczka mi się zaświeciły, jak tylko to usłyszałam i w głowie pojawiła się tylko jedna myśl: ja chcę tu dzisiaj być. Poszłam szybko do domku zjadłam co nieco, przebrałam się, wymieniłam nieprzyjemnie zdania z Siostra Przełożoną i poszłam na koncert. Jak byście widzieli jaka ja w tedy byłam zła. Czy ja się potrafię denerwować? O tak potrafię i to dobrze. Idąc na koncert chciało mi się krzyczeć, a najchętniej to bym komuś dokopała. Kolega, który ze mną szedł śmiał się ze mnie, bo przecież jeszcze nigdy nie widział mnie w takim stanie. Miało to swoje dobre strony. Jak tylko pojawiłam na zielonej trawce wśród ludzi, chciałam się wyszaleć i tańczyć. Gdy tylko zabrzmiały pierwsze rytmy, zaczęłam ruszać biodrami. Och, początkowo byłam bardzo rozczarowana. Na scenie pojawił się izraelski hiphopowy zespół. Po kilku minutach uświadomiłam sobie, że jest mi obojętne, przy czym się będę bawić, byle się wyszaleć. Wiecie, jak to jest na koncertach, przed gwoździem programu dają początkujących. O ile zespół śpiewający hip hop dało się jeszcze słuchać, to laseczki, która występowała po, już nie. Za to ona miała w zespole całkiem przystojnych chłopaczków, więc można było pooglądać. Na szczęście po nich i to całkiem szybko, pojawiła się jedna z dwóch gwiazd wieczorku. Nie proście mnie o przedstawienie jej personaliów, ale może coś wam powie to, że to ona w zeszłym roku na Eurowizji reprezentowała Izrael i zajęła drugie miejsce. Młoda kobietka, blondyneczka, o pięknym głosie. Nie wiem do kogo ją porównać, ale śpiewała przyzwoicie, można było się poruszać i co najważniejsze jak dla mnie, trochę pośpiewać, bo jedną piosenkę znałam. Dobrze, że jak tylko ona pojawiła się na scenie, to pod nią zagęściło się i nie rzucałam się tak mocno w oczy. To nie moja wina, że młodzież izraelska nie jest tak odważna jak polska. Szczerze mówiąc byłam tym faktem rozczarowana, że oni nie potrafili się bawić. Po tych występach na scenie pojawiła się trójka nastolatków, którzy przygotowali jakiś program artystyczny, ale nie wiele rozumiałam co tam się dzieje. Doszłam do jednego wniosku, że to była lekcja patriotyzmu. Na scenie pojawili się żołnierze, burmistrz miasta. Zaczęły się przemówienia, brawa i okrzyki. Zakończyło się to odśpiewaniem wspólnie znanej przynajmniej mi piosenki "Latet". Po tej oficjalnej chwili na scenie pojawił się kolejny zespół, i wtedy młodzież zaczęła bawić się doskonale. Po trzech piosenkach musiałam opuścić park i udać się do domu. Może to i dobrze, bo te rytmy nie do końca mi odpowiadały. Po prostu nie wiedziałam, którą nogą mam ruszać. Wrócę jeszcze na chwilę do dzisiejszego dnia. To pierwsza niedziele od dłuższego czasu, która nie spędzam z Hanią. To miła 16-latka, która była tu przez dwa miesiące. Ten dzień tygodnia zazwyczaj spędzałyśmy razem i robiłyśmy wspólnie wycieczki po Jerozolimie. Niestety ona musiała wrócić do domku i od jutra zacząć chodzić do szkółki. Brawa dla niej za odwagę, że wytrzymała tu tak długo na Górze Oliwnej u Elżbietanek, to od niej wymagało naprawdę dużo cierpliwości. Teraz muszę się zastanowić jak spędzać niedziele bez niej.

W niedziele trzy tygodnie temu, o ile dobrze pamiętam, przydarzyła mi się też ciekawa przygoda. Może nie koniecznie odbiła się dobrze na mojej psychice, ale chce wam o tym opowiedzieć, żebyście nie myśleli, że tu jest tylko cudownie i nic złego się nie dzieje. Jak już wspominałam w niedziele przed południem zabierałam Hanie z Góry Oliwnej i wyruszałyśmy gdzieś. W tedy w niedziele postanowiłyśmy pojechać do ZOO. Nigdy nie udało mi się tam dotrzeć i już pewnie nie uda. Ja, Hania i Monika po porannych niedomówieniach spakowałyśmy plecaki, czyli wzięłyśmy dużo picia i kanapki i wyruszyłyśmy do Ogrodu Zoologicznego. Czekała nas już na początku mała przygoda. Wiedziałam jedno, ze musimy znaleźć autobus numer 26. Nikt z nas nie miał pojęcia skąd on może odjeżdżać. Warto jednak zaryzykować i poszukać. Niestety koleżanki skąpiary nawet nie pomyślały o taksówce. Doszłyśmy do głównych ulic Jerozolimy i zaczęliśmy pytać panów pilnując przestanków o autobus numer 26. Niestety nikt nie była wstanie nam odpowiedzieć na nasze jak trudne pytanie. Postanowiłyśmy iść w stronę dworca autobusowego. Pomyślałam, tam na pewno będzie ten autobus, a jeśli nie to może przynajmniej pojawi się ktoś kompetentny. Niestety w połowie drogi moje koleżanki zaczęły się denerwować i trochę marudzić. Przecież nie obiecywałam, że to będzie proste, że wiem gdzie idziemy i czego szukamy. Nie, ja jestem tylko prostą dziewczyną chodzącą na ulpan, wiec moje wszelakie podróże po tym pięknym mieście są na wyczucie. Cierpliwość ich skończyła się szybciej niż przypuszczałam, zwłaszcza mojej współlokatorce. Szybka decyzja, chyba tylko moja, że wsiadamy do 6-stki i jedziemy do Kaniony, taka galeria handlowa. Wydawało mi się, że wszyscy tego chcą, bo takich rzeczy dziewczyny jeszcze nie zwiedzały w Izraeli, ja zresztą też nie. Więc czemu nie jakieś nowe doświadczenie i to coś innego niż kolejny Kościół lub kaplica. Niestety zorientowałam się już w autobusie, że Monice coś się nie podoba. Nie przypuszczałam jednak, że będzie to miało taki zły koniec. Czułam, że wiszą nami czarne chmury, ale...Jechałyśmy dalej. Ja siedziałam na siedzeniu z Hanią i sobie jak zawsze miło gawędziłyśmy. Gdy dojechałyśmy do Kanionu zaczęły się problemy. Naprzeciwko tego dużego sklepu jest duży stadion, ktoś w autobusie Monice powiedział, że to nowo otwarte muzeum sztuki współczesnej, a ona jest wielką artystką. Zapewne gdzieś tam było to muzeum, ale na pewno nie na stadionie. Ona stwierdziła, ze po sklepach nie będzie łazić i że chce do muzeum. Super, ale przecież nie możemy się oddzielić. Byłam za nie odpowiedzialna. Dla mnie wydanie kasy na muzeum, o którym nic nie wiem nie było za ciekawą wizją. Też nie wiedziałam czy z Hanią wytrzymamy chociaż 30 minut w sklepie. Obie nie jesteśmy zwolenniczkami zakupów. I tak to się zaczęło! Na parkingu w Kanionie, dwie kretynki z Polski przez godzinę się kłóciły. Trochę tego się nazbierało przez trzy tygodnie. Chyba tyle czasu minęło od wcześniejszej kłótni. Wspominając to, śmieje się w niebogłosy. Wyobrażacie sobie to. Dwie laski krzyczące na siebie przez pierwsze 30 minut, a przez kolejne 30 minut krzyczała już tylko jedna. Fakt, było to bardzo oczyszczające. Biedna tylko Hania, bo to był jej dzień i to dla niej pojechałyśmy. Ona siedziała na krawężniku i zastanawiała się co może zrobić. Szybko doszła do wniosku, że nie da się zrobić nic. Siedziała więc cicho i ani nie mruknęła. Znacie mnie dobrze i wiecie, że nie pozwolę się komuś ustawiać. Monika właśnie chciała tak zrobić, zdominować mnie, ale jej się nie udało. Jestem świadoma swoich wad i kilka argumentów przeciwko mnie było całkiem słusznych, ale większość była tak absurdalna, że nie wiedziałam czy się śmiać czy płakać. Na szczęście ja po pół godziny doszłam do wniosku, że nie da się jej nic przegadać. Dlatego zaczęłam przepraszam i próbować ją uspokajać. Długo mi to zajęło. Jak już pisałam teraz się z tego śmieje, ale wtedy wpłynęło to na mnie bardzo mocno i nie mogłam się pozbierać przez kolejne dni. Wyobrażacie sobie dalsze mieszkanie z kimś po takiej kłótni, bo dla mnie to było straszne.! Na szczęście były osoby, które wspierały mnie w tym dziwnym, nowym doświadczeniu. Jestem teraz mądrzejsza i bogatsza, ale nikomu nie życzę tak się kłócić.

Tym optymistycznym akcentem kończę kolejny odcinek moich wywodów.