Rozdział II - Lato roku 1942 w Skawinie i okolicznych miejscowościach

Początek lata 1942 r. okazał się dla ludności żydowskiej zamieszkującej Skawinę i okolice, czasem wielkich zmian. Do tej pory żywiono nadzieję na możliwości przetrwania w okupowanym kraju, lecz dochodzące z każdej strony złe wiadomości, brak żywności, bieda, egzekucje, pogromy, nie zwiastowały nic dobrego, przeciwnie, budziły lęk, strach i przerażenie.

 

W pierwszych dniach lipca roku 1942 na terenach Landkomisariatu Kressendorf został wydany rozkaz ze sztabu SS u. Polizeifuhrera dystryktu krakowskiego – Einsatzstab Scherner, nakazujący ludności żydowskiej opuszczenia domów i przeniesienie się do Skawiny. Tam zgodnie z planami niemieckich władz miało dojść do zgrupowania okolicznej ludności żydowskiej. Celem tej akcji było całkowite oczyszczenie terenów Landkomisariatu z tej grupy społecznej. Władze miejskie w Skawinie miały obowiązek przyjęcia przesiedleńców i udzielenia im pomocy w organizacji nowego miejsca zamieszkania.

Większość rodzin żydowskich została wysiedlona już wcześniej do getta krakowskiego, utworzonego w 1941 roku. Ci, którzy nie zostali wysiedleni, nadal zamieszkiwali swoje domy, udało im się to dzięki specjalnym pozwoleniom tzw. wolnej stopie. Można było je uzyskać tylko w sytuacji posiadania gospodarstwa rolnego.

Pomimo niewielkiej ilości ludności żydowskiej, akcję przesiedlenia przeprowadzono z dużym zaangażowaniem niemieckich sił wojskowych i przymuszonej do tego cywilnej ludności polskiej. Okupantom zależało na tym, by nikomu nie udało się uciec. Wszelakie próby niepodporządkowania się rozkazom, miały być karane śmiercią. Na szczęście podczas całej akcji nie doszło do takiego incydentu. W usprawnieniu działań mieli pomagać policjanci przypisani do poszczególnych rodzin. Ich obowiązkiem było dopilnować i dostarczyć swoich podopiecznych na miejsce zbiórki. Ludności przesiedlanej pozwolono zabrać majątek, z pewnymi ograniczeniami. Czyli tyle ile uda się przewieź na wozach lub przenieść w bagażu ręcznym.

Na miejsce zbiórki wyznaczono przystań promową łączącą Piekary i Tyniec. Kilka dni po wydaniu rozkazu, w południe zaczęła się przeprawa przez Wisłę na drugi brzeg. Stamtąd przez wieś Tyniec furmanki z wysiedlonymi Żydami kierowano do Skawiny. Podczas podróży kolumna przesiedleńców została zatrzymana i okrążona przez niemieckich żołnierzy. Wtedy doszło do niespodziewanej selekcji, w wyniku której wybrano około 150 osób niezdolnych do pracy i oddzielono ich od reszty przesiedleńców. Jeden ze świadków wspomina: „Na furmance przed nami siedziała rodzina inżyniera Lustiga z Krzeszowic. Ta furmanka była pierwsza w szeregu – i pani Lustigowa była pierwszą ofiarą, którą zabrano. Na drugiej furze był Żyd ze wsi Sanka, chory na nogi. Zabrano go na noszach. Później zbliżyli się do naszej fury. – stała przy nich lekarka żydówka z getta w Skawinie, pochodząca z Krakowa. Zapytała: Seid ihr alle gesund? Matka moja odpowiedziała: Wir sind alle kern gesund – i dzięki temu, że matka miała włosy pofarbowane na czarno – Niemcy zostawili ją przy życiu”. Fragment tego opisu potwierdza, że podobnie jak w innych tego typu akcjach selekcji wybierano osoby starsze i dzieci, mające mniejsze szanse przeżycia w ekstremalnie trudnych warunkach.

Wyselekcjonowane osoby z grupy, zostały załadowane na trzy ciężarówki i wywiezione do pobliskiego lasu. Tam miało dojść do masowej egzekucji, planowanej od dłuższego czasu. Konieczny był przejazd przez wieś Tyniec. Helena Siwek1 wspomina, że wśród wybranych do natychmiastowej likwidacji były też osoby młode. Zobaczyła to, gdyż w jednej z ciężarówek przejeżdżającej koło jej domu była podniesiona plandeka. Do dziś pamięta twarz młodej Żydówki siedzącej na samym skraju. Najstarsi mieszkańcy Tyńca do dnia dzisiejszego pamiętają tę akcję i ten dzień.

W kopaniu dołów pod masowe groby brali udział młodzi chłopcy z grupy tzw. Junaków Baudiestu – służby budowlanej, przymuszani do pracy przez Niemców. Latem 1942 roku obóz junaków znajdował się w Rosocicach. Pewnego dnia jeden z niemieckich oficerów zapytał, czy któryś z nich pochodzi z Tyńca1. Stefan Grabowski, wtedy osiemnastoletni chłopak podniósł rękę wraz z kilkoma innymi kolegami. Zostali na kilka dni przewiezieni do rodzinnej wsi, tam wraz z innymi junakami pracowali w lesie. Otrzymali rozkaz wykopania trzech głębokich dołów. Przez tych kilka dni mieszkali w stodole u matki Stefana. Podczas tej pracy byli pilnowani przez niemieckich esesmanów. W ostatnim dniu pracy jeden z nich sprawdzał wymiary wykopanych dołów. Kładł się w nich i liczył krotność długości swojego ciała, wreszcie zaakceptował ich wielkość. Potem do lasu przyjechały ciężarówki z wapnem. Kazano chłopcom je wyładować i obsypać wapnem wykopane doły. Po wykonaniu tej pracy, wywieziono ich stamtąd. Następnie do lasu dotarły trzy ciężarówki z wyselekcjonowaną wcześniej ludnością żydowską. Kazano im pozostawić w jednym miejscu drogocenne rzeczy, w innym rozebrać się do naga. Po czym ustawiono ich nad przygotowanymi wcześniej przez junaków dołami i rozstrzeliwano. Nie wszystkie kule zabijały. Zabici i ranni wpadali do dołów, a za nimi kolejni i kolejni. Wielu z nich zostało pogrzebanych żywcem. Akcja odbywała się w milczeniu. Świadkowie wspominają ciszę, nikt nie płakał, nie krzyczał. Słychać było tylko trzask karabinów maszynowych.

Do trzech przygotowanych dołów o takich samych rozmiarach rozstrzelano około 150 osób. Esesmani przysypali wpierw ciała cienką warstwą wapna, a potem niewielką ilością ziemi. Następnie sprowadzono część junaków, którym kazano zasypać do końca doły. Pamiętają oni, że gdy przywieziono ich do lasu w Podgórkach Tynieckich, doły częściowo były już zasypane, ale ziemia ruszała się. Dokoła widać było ślady krwi, resztki ubrań i przedmioty niedokładnie uprzątnięte przez Niemców. Młodzi ludzie wykonali rozkaz. Domyślali się, co wydarzyło się w tym miejscu przed kilkoma godzinami i mieli świadomość do czego zostali użyci.

Wrócili do pracy w Rosocicach, lecz pamięć o tym, co się stało w lesie niedaleko wsi Tyniec nie dawała im spokoju. Strach i przerażenie nie pozwalały im rozmawiać na ten temat między sobą. Również mieszkańcy Tyńca, zwłaszcza młodzi, wiedzeni ciekawością, po kryjomu przychodzili na miejsce zbrodni. Żyjący jeszcze świadkowie tego wydarzenia do dziś wspominają świeżo zasypane doły, ruszającą się ziemię. Przerażeni tym, co widzieli, wracali do domu i opowiadali o tym swoim rodzinom. Wśród mieszkańców Tyńca zapanował strach, gdyż to, co zrobiono z Żydami, mogło za chwilę spotkać także Polaków.

Gdy w lesie doszło do masowego mordu, pozostała część przesiedleńców dotarła do Skawiny. Tam dokonano spisu przybyłych wysiedleńców i przydzielono do rodzin żydowskich zamieszkujących już w mieście. Ten okres dla wszystkich mieszkańców był ciężki. Wszędzie zrobiło się ciasno. Ci, którzy nie znaleźli miejsca w domach prywatnych, zostali umieszczeni w budynkach publicznych, w szkołach i domach przykościelnych. By uspokoić mieszkańców miasta władze przekonywały o szybkim rozwiązaniu problemu. Ludność żydowska miała być przetransportowana na wschód. Mówiono, że Niemcy zamierzają osiedlić ich na zdobytych terenach rosyjskich.

W drugiej połowie sierpnia w mieście pojawiły się specjalne oddziały esesmanów, składające się z Niemców, Ukraińców i ochotników z państw bałkańskich. Specjalizowali się oni w przewozie ludności żydowskiej do obozów zagłady. Otoczyli miasto i zabronili poruszania się ludności poza jego obręb.

28 sierpnia 1942 r. dowódcy SS i Policji w dystrykcie Kraków wydali oficjalny okólnik mówiący: „29 sierpnia 1942 r. będzie ostatnim dniem pobytu Żydów w Skawinie.”1 Rozkaz składał się z ośmiu punktów określających dokładnie przebieg akcji:

  1. „W Skawinie rozpoczyna się dzisiaj wysiedlenie Żydów.
  2. Wysiedleniu nie podlegają Żydzi z żonami i dziećmi, których paszporty żydowskie, względnie zaświadczenia pracy, zostały skontrolowane i ostemplowane.
  3. Szpital żydowski istnieć będzie nadal. Chorzy znajdujący się w szpitalu nie będą przesiedleniem objęci. Przyjmowanie dalszych chorych nie jest dozwolone.
  4. Każdy żydowski przesiedleniec może zabrać ze sobą 10 kg bagażu (łącznie z gotówką, przedmiotami wartościowymi i żywnością na 4-5 dni).
  5. Punktem zbornym transportu jest rynek. Rada żydowska i członkowie żydowskiej straży porządkowej dołożą starań, by wszyscy żydowscy mieszkańcy miasta dnia 29.08 1942 o godzinie 7 rano byli gotowi do wymarszu. Nie odnosi się do żydowskich mieszkańców, których paszporty żydowskie, względnie zaświadczenie pracy zostały przez policje bezpieczeństwa skontrolowane i ostemplowane.
  6. Każdy Żyd, który przedsięweźmie działanie zmierzające przeciwko zarządzeniom przesiedleńczym, będzie rozstrzelany.
  7. Każda żydowska osoba, która udzieli pomocy przy działaniach zmierzających do obejścia zarządzeń przesiedleńczych, będzie rozstrzelona.
  8. Każdy Żyd, który usiłuje jakiekolwiek przedmioty (przedmioty wartościowe, meble, odzież itp.) Żydom lub Polakom sprzedać, będzie rozstrzelony.

29 sierpnia 1942 roku doszło do całkowitej likwidacji Żydów z regionu Landkomisariatu Kressendorf. W tym wyjątkowo pogodnym, ciepłym i słonecznym dniu o dziesiątej rano zebrano ich wszystkich na skawińskim rynku. Od rana całe rodziny ze swoim dobytkiem przybywały na miejsce zbiórki. Każdy z nich niósł coś, co było dla niego najcenniejsze. Mała dziewczynka, może miała trzy lata, trzymała w ręku niezbędny dla niej nocnik. Starzec pchał swoją ukochaną chorą żonę na wózku. Rynek został szczelnie otoczony przez esesmanów i granatową policję. Po krótkim przemówieniu rozpoczęto segregację ludności za pomocą komend: „siadać, wstawać” i innym ćwiczeniom sprawnościowym. Wyeliminowały one grupę około 300 osób starych, niedołężnych i chorych. Wywieziono ich do lasu „Na Bagienki”, tam rozstrzelano i pochowano w masowych mogiłach. Po wojnie na tym miejscu powstała huta aluminium.

W tym czasie inne oddziały SS przeszukiwały domy w celu sprawdzenia, czy nikt w nich nie pozostał lub nie ukrył się. Pozostałym mieszkańcom miasta zakazano wychodzić w godzinach przedpołudniowych na ulice, a ich okna miały być szczelnie zasłonięte tak, by nikt nie obserwował co dzieje się na zewnątrz. Ludzie nie przestrzegali tych rozkazów. Jeden ze świadków tego wydarzenia wspomina: „...Mój dom rodzinny mieścił się przy ulicy Batorego. Ulicą tą Żydzi prowadzeni byli na stację. Ukryty obserwowałem ten smutny pochód. Żydzi posuwali się objuczeni tobołkami, plecakami i walizkami. Każdy dźwigał co mógł i uważał za najlepsze, najpotrzebniejsze i najcenniejsze. Wszyscy męczyli się dodatkowo w ten ciepły i słoneczny dzień w ciężkich zimowych okryciach, jako że na Wschodzie dokąd w ich przekonaniu mieli być przesiedleni, dają się we znaki ostre zimy. Kolumny przesuwały się w ciszy. Nie słyszało się rozmów. Szli godnie, spokojnie, jakby jednak przeczuwali, że to jest ostatnia w ich życiu droga. Z boku kroczyli uzbrojeni esesmani...”1. Inni naoczni świadkowie opowiadali, że kiedy Żydzi doszli na stację kolejową czekał tam na nich pociąg z około trzydziestoma wagonami towarowymi, całkowicie zamkniętymi, z zakratowanymi okienkami. W środku znajdowała się słoma i wysypane wapno. Dołączone były także wagony pasażerskie, przeznaczone dla żołnierzy zabezpieczających transport. Według innych wspomnień, na stacji koczowały już od dwóch dni grupy Żydów spoza miasta. Nie znaleziono dla nich lokum, stąd pozostawali pod gołym niebem. „Dwa dni przed wywiezieniem ludności żydowskiej ze Skawiny, z ciekawości wybrałem się z kolegą na obchód miasta. To, co zobaczyłem w pobliżu stacji kolejowej, wstrząsnęło mną do tego stopnia, że przez kilka minut nie mogłem się ruszyć z miejsca. Z prawej strony przed stacją kolejową, wzdłuż drogi i fosy, na skrawkach trawnika siedziało i leżało kilkaset ludzi. Obok siedzących i leżących były ułożone plecaki i naczynia kuchenne. Byli to Żydzi ściągnięci z okolicznych miast i wiosek, którzy nie znaleźli chwilowo schronienia w budynkach...”2. Na stacji. przed wejściem do wagonów, Żydzi musieli pozostawić swoje wszystkie bagaże w jednym miejscu. Zostały one włożone do dwóch ostatnich wagonów. Esesmani bijąc, poniżając Żydów, upychali ich do wagonów. Powstała panika, chaos, jeśli ktoś upadł dobijano go na miejscu. Ludzie krzyczeli. Chcieli jak najszybciej znaleźć się w wagonach. W ten ciepły dzień pociąg załadowany bezbronną ludnością żydowską stał na stacji przez wiele godzin. Dopiero w nocy doczepiono lokomotywę i transport ruszył na wschód. W książce pt. „Bełżec” Rudolfa Redrea znajduje się fragment zeznania Bernarda Fleischmana, który wywóz ze Skawiny opisuje tymi słowami „…3800 ludzi załadowano do wagonów po 160 osób w wagonie, napełnionych wapnem niegaszonym, przykrytym słomą, odrutowanym. Jedzenie i bagaże odebrano. Załadowano ludzi w sobotę, w poniedziałek odtransportowano”3. Z relacji tej wiemy, że pociąg ze Skawiny z ludnością żydowską dotarł do Bełżca.

Pozostali mieszkańcy Skawiny dobrze wiedzieli, co dzieje się za oknami ich domów. Już od pewnego czasu na ulicach mówiono o wywożeniu Żydów. Jeden ze świadków tamtego dnia wspomina: „...Po południu można było wychodzić na miasto, z czego skorzystałem. Wyszukiwałem ślady przebiegającej akcji. Tu i ówdzie słychać było pojedyncze strzały. To strzelali do tych, którzy jako chorzy nie stawili się na zbiórkę. Widziałem ładowanie zwłok staruszków rozstrzelanych w ogrodzie przy ul. Konopnickiej oraz zwłoki znanej dentystki Julii zastrzelonej w krzakach przy parku obok Sokoła...”1. Ktoś inny opowiadał po wojnie jak widział nieudaną ucieczkę Leona Grunberga. Jego rodzina przed wojną w Skawinie miała własny dom i restaurację. Gdy 29 sierpnia Niemcy wszystkich Żydów zgromadzili na rynku, trzydziestoparoletni Leon spróbował ratować się ucieczką z otoczonej przez wojsko okupowanej Skawiny. Wyglądało to tak „...Dla zmylenia Niemców użył następującego fortelu: boso, z podwiniętymi do kolan spodniami, bez marynarki, nałożył na ramiona drewniane nosidło. Do nosidła podwiesił dwa wiadra napełnione kloaką i wyruszył z podwórka w drogę. Idąc spokojnie przeszedł szczęśliwie przez pierwszy posterunek ustawiony przy małym kościółku. Idąc dalej ulicą Krakowską doszedł do ostatniego posterunku ustawionego w pobliżu figury św. Rozalii – przy rozwidleniu drogi prowadzącej do Krakowa i na Jagielnię...”2. Niestety w tym miejscu dzielny żydowski mężczyzna został rozpoznany i zastrzelony. Ile sił potrzebował nagromadzić w sobie Grunberg, by podjąć w takiej sytuacji walkę o przetrwanie, o własne życie? Zdawał sobie sprawę, że szanse ma niewielkie, jednak zaryzykował. Jego zachowanie stanowi przykład, że nie wszyscy Żydzi poddawali się bez walki. Wśród społeczności żydowskiej znajdowali się też Żydzi odważni, dzielni, próbujący przeciwstawić się losowi jaki zgotował im okupant.

Pomimo zagrożenia i niebezpieczeństwa, znalazły się osoby poświęcające swoje życie dla ratowania innych istnień ludzkich. Chociaż nie było to łatwe w mieście, gdzie przygotowywano akcje wysiedlania. Wszędzie stacjonowało pełno wojska, policji i specjalnych oddziałów. To nie przeszkodziło trójce ludzi Bronisławowi Szatynowi, Felicji Sikorskiej i, Janowi Czopkowi, uratować życie Marii Fride. Bronisław Szatyn w swojej książce pt. „Na aryjskich papierach” opowiada o tym wydarzeniu tak: „Skierowałem się do domku, w którym mieszkała Maria Friede. Z bramy wyszła zapłakana, może siedemnastoletnia dziewczyna o blond włosach w towarzystwie nieco starszego chłopca z zupełnie ogoloną głową (...) Ona... jest moją nauczycielką. Właśnie tam byłam, żeby się z nią... pożegnać. Boże, co ja bym dała, żeby ją można było uratować”1. Wtedy pojawił się pomysł uratowania pani Marii. Bronisław Szatyn nakazał dwójce młodych ludzi pojawić się w dworku szlacheckim u Potockich za Skawiną, w którym pracował następnego dnia z rana. Po powrocie z miasta całą noc zastanawiał się jak zorganizować całą akcje ratowania pani Marii. Wtedy wiedział tylko jedno, że musi i chce to zrobić. Nikomu nie powiedział o swoich planach, napisał tylko dwa listy jeden dla Potockich, a drugi do żony, w których próbował wyjaśnić, czemu to robi. Rano przed dziewiątą dwójka młodych ludzi pojawiła się przy dworku. Długo rozmawiali. Przedstawił im swój plan, dużą uwagę zwracając na niebezpieczeństwo na jakie się narażają. Młodzi ludzie po chwilowym zastanowieniu, zgodzili się na wszystko. Bronisław powiedział Potockiemu, że bierze wóz i sam jedzie do miasta. Potockiego to nie zdziwiło, bo często tak było. Po drodze zabrał dwójkę młodych ludzi. Z pałacu wziął prochowiec hrabiny i jej długi biały szal. W powozie zasiadła młoda dziewczyna mająca udawać hrabinę i jej towarzysz mający udawać Potockiego. Bez większych problemów wjechali do Skawiny, tak skierowali się do domku pani Marii. Weszli do niej i przedstawili swój plan ratowania jej. Ubrali ją w rzeczy dziewczyny i wsadzili na powóz. Teraz to Maria miała udawać hrabinę. A młoda dziewczyna miała wrócić do domu i nikomu o tym zdarzeniu nie opowiadać. Bronisławowi udało się zrealizować plan i wywieść Marię do dworku. Tam umieścił ją w stodole i pilnował. Nazajutrz rano przyznał się swoim pracodawcom, czyli Potockim, do tego co zrobił. Poparli jego czyn i obiecali pomoc. Maria mogła zostać na ich posiadłości do czasu zakończenia się wywozu Żydów ze Skawiny. Po czasie zagrożenia Bronisław przewiózł ją do siebie do domu, w okolicę Swoszowic. Maria była najlepszą koleżanką jego żony z gimnazjum. Po dwóch tygodniach pobytu u nich w domu załatwili jej papiery i tak przeżyła do końca wojny. Zmarła w Izraelu w roku 1986.

Powojenne losy mieszkańców

Wiadomo ze wspomnień mieszkańców Skawiny, że po akcji z 29 sierpnia w mieście lub okolicy, widziano troje Żydów, którzy uniknęli wywozu do obozu w Bełżcu, byli to: Henryk Gross, Józefa Feltscher oraz Lewkowa z Sidziny. O ostatniej Jan Prochwicz pisze: „Była to już stara kobieta. Spotkałem ją w jej chwilowym ukryciu. W lipcowy upalny dzień w 1943 r. poszedłem z kolegami kąpać się w Rzepniku. Na miejsce kąpieli obraliśmy odcinek rzeczki, w pobliżu mostu, przez który przechodzi droga ze Skawiny do Krakowa. Po zbliżeniu się do brzegu rzeki, zobaczyłem pod mostem na wysepce stojącą, starszą kobietę trzymającą w ręku jakiś zawiniątek. Zbliżyłem się do tej kobiety, na odległość około 6 m i rozpoznałem ją mówiąc; „Pani Lewkowa” (tak ją nazywano, bo mąż miał na imię Lewi). Ona się nie odezwała i stała jak skamieniała”1. Autor wspomnień miał w tedy 15 lat. Po tym spotkaniu zorientował się, że wymawiając głośno jej imię, mógł ją zdemaskować, a to mogło zagrozić jej życiu. Po powrocie do domu całe zdarzenie opowiedział ojcu, który nakazał mu milczenie. Kilka miesięcy po wojnie pani Lewkowa przyjechała do Skawiny. Odwiedziła rodzinę Prochowiczów i kilkunastoletniego Jana. Długo rozmawiała z rodzicami. Była w bardzo kiepskim stanie psychicznym. Nie chciało jej się żyć. Podczas wojny straciła wszystkich bliskich i nie wiedziała, co ma teraz zrobić ze swoim życiem.

Losy Henryka Grossa nie zakończyły się tak optymistycznie jak Pani Lewkowej. Krótka historia rodziny Henryka przedstawia się następująco: ojciec, Dawid Gross był właścicielem domu i piekarni w Skawinie. Tylko ich rodzina wypiekała takie dobre pieczywo, wspominają do dzisiaj starzy mieszkańcy Skawiny. Różnili się od innych Żydów w mieście, gdyż jako jedyni nie nosili pejsów, a zimową porą ubierali buty z cholewami. Dawid z żoną mieli trojkę dzieci: dwóch synów i córkę. Chłopcy nie nosili pejsów ani jarmułek. Chodzili zawsze krótko ostrzyżeni. Nie mieli rysów semickich. Nie przypominali, ani z wyglądu, ani z zachowania swoich żydowskich rówieśników.

Henryk Gross uniknął wywozu i śmierci podczas akcji latem 1942 roku. Pomimo to nie przeżył czasów okupacji. Szczęście przestało mu dopisywać pod koniec 1944 roku. Tak niewiele zabrakło, aby przetrwać, aby żyć. Po wywozie Żydów 29 sierpnia 1942 roku w nieznanych okolicznościach Henryk zamieszkał w prywatnym mieszkaniu komendanta niemieckiej żandarmerii kolejowej w Skawinie i jego zastępcy. Jan Prochwicz pisze o tym tak: „...Henryk Gross mieszkał u tych dwóch żandarmów. Często widziałem, jak przy stojącej szopie rąbał drewno bez jakiegokolwiek nadzoru. Prawie codziennie chodził z tym rudym żandarmem na zakupy. Żandarm szedł z przodu, trzymając na smyczy czarnego owczarka niemieckiego, a za nim szedł Henryk, trzymając w ręku biały wiklinowy koszyk. Henryk Gross był ubrany przyzwoicie. Zawsze nosił marynarkę granatową. (...) Tak to był przytrzymywany przy życiu do listopada 1944 roku. W tym czasie żandarmi dali mu wolność”1. Następnie Henryk przez jakiś czas ukrywał się w stodole niedaleko stacji kolejowej, gdzie pewnego dnia odnaleźli go Niemcy i rozstrzelali. Nie wiadomo, jak do tego doszło. Może ktoś na niego doniósł, może sam się zdradził wykonując jakiś zły ruch. Tak niewiele mu zabrakło, by przetrwać ten okropny czas II wojny światowej. Niestety, nie udało się.

Po drugiej wojnie światowej w mieście nie żyli żadni skawińscy Żydzi znani mieszkańcom sprzed 1942 roku. Przed wojną kilkoro z nich opuściło Polskę jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym. Inni przetrwali dzięki emigracji na wschód w pierwszych miesiącach wojny. Według informacji przekazanych przez najstarszych mieszkańców, tylko kilkanaście osób pochodzenia żydowskiego przeżyło czas okupacji.

Jan Prochwicz autor książki „Żydzi w Skawinie” wskazuje kilka nazwisk osób urodzonych w tym mieście lub ich krewnych, którzy do 2000 roku mieszkali w różnych zakątkach świata. Między innymi: Eglenderowie z Anglii i Niemiec, Feltscherowie z USA, H. Fejrsztein (z domu Zimmerrspitz) z Izraela, Grossowie z Niemiec, L. Landau z Izraela, Markiewiczowie z Brazylii i inni.1.